
Każdy wizjoner, każda osoba wielkości i oryginalności, jest dźwięcznym tak dla życia – dla prawdy własnego doświadczenia, dla wymagającego niepokoju twórczego ducha, dla piękna, brutalności i czystego zamętu bycia żywym – tak złożonego z niezachwianego „nie”: nie dla potocznego porządku, nie dla standardowych modeli tego, co jest możliwe i dopuszczalne dla człowieka, nie dla banalności aprobaty, nie dla każdej faustowskiej okazji tzw. sukcesu oferującego prestiż za cenę autentyczności.
Pewnej nocy, po długiej dziennej zmianie na stanowisku kelnerki, młoda matka położyła chorą córkę do łóżka i wręczyła jej jedną z nielicznych cennych pamiątek z własnego dzieciństwa — XIX-wieczny tomik ilustrowanych wierszy dla chłopców i dziewcząt zatytułowany Srebrne grosze.

Tak samo jak Bajkowe drzewo obudziło młodego Nicka Cave’a w sztuce, było to przedwczesne przebudzenie Patti Smith jako artystki. Pierwsze zdanie ją zachwyciło:
Aby dostać się do Baśniowej Krainy, trzeba mieć srebrny grosz. Ale srebrne grosze są trudne do znalezienia.
Wydawało się to jasną instrukcją, ceną tego, czego pragnęła: „wejścia w mistyczny świat”. W ten sposób, w jaki dzieci mogą dotykać elementarnej prawdy rzeczy, wyczuła dwie rzeczy potrzebne do wejścia: „serce, aby przeniknąć inne wymiary, oczy, aby obserwować bez osądzania”.
Wtedy nie mogła o tym wiedzieć, ale to mogła być najczystsza definicja tego, czego potrzeba, aby być artystą; nie mogła wiedzieć, że resztę życia spędzi nie na poszukiwaniu srebrnych groszy, ale na ich tworzeniu – aby inni mogli je znaleźć, dla własnego zbawienia, za płacenie ceny za swoje „nie” w życiu zaczarowanym „tak” bycia artystką.

W jej poruszających wspomnieniach Chleb Aniołów (biblioteka publiczna), śledzi trajektorię życia uparcie przeciwstawiającego się szansom – szansom na przeżycie cielesne, z „proustowskim dzieciństwem” przerywanym gruźlicą, szkarlatyną, odrą, świnką, ospą wietrzną i wirusem A/H2N2; szanse na sukces: urodzona w biednej rodzinie, jej ojciec, którego nie stać na samochód, pieszo dwie mile, aby wsiąść do autobusu na nocną zmianę; szanse na duchowe przetrwanie, przy stratach tak wstrząsających, gdy się o nich czyta, że trudno sobie wyobrazić życie, od śmierci najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa w wieku dwunastu lat do okresu naznaczonego niezrozumiałą kaskadą strat: jej artystyczna bratnia dusza zostaje zarażona AIDS, jej mąż zachoruje i umiera w szpitalu, w którym urodziły się ich dzieci, a w obliczu całej tej żałoby jej ukochany brat zostaje zabity przez udar podczas pakowania prezentu świątecznego dla córki.

Tym, co ją raz po raz ratuje, jest szacunek dla magii i tajemnicy życia. Wspomina swoje wczesne przeczucie, gdy pomiędzy nakazami eksmisji a tymczasowymi mieszkaniami w budynkach miejskich przeznaczonych do rozbiórki jej rodzina przeprowadza się do skromnego domu na wiejskich bagnach:
Była tu tajemnica, nie tyle w ludziach, co w samej ziemi, w stodołach, wychodkach, otaczających je mokradłach, czerwonej ziemi zawierającej glinę bytu. Poczułem, jak to do mnie woła, zapraszając do doświadczenia częstotliwości, której jeszcze nie znałem. Dręczyło mnie poczucie, że każdy z nas wie wszystko, posiada własny zamek i klucz, którym można go przekręcić. Zastanawiałem się, co znajdę, jaki może być mój wkład i co mogę dodać do nieskończonej puli powyżej.
Niedługo potem odkrywa drzwi, do których kluczem jest jej serce:
Nasza jedyna rodzinna wizyta w Muzeum Sztuki w Filadelfii była rewelacją… Nigdy nie byliśmy razem w muzeum ani w galerii, nigdy nie byliśmy razem w kinie ani w restauracji. Nie było pieniędzy na nic innego, jak tylko na wspólny letni piknik.
Kiedy po raz pierwszy spotyka Dalego i Picassa w obcych marmurowych salach, ogarnia ją poczucie bycia wśród sojuszników, którzy poprowadzą ją „do zupełnie nowego świata”. To właśnie dzięki tej „niewidzialnej przemianie” udaje jej się oderwać od wychowania będącego Świadkiem Jehowy i zaczyna wykreślać własną mapę znaczeń, odkrywając, w co warto wierzyć — „zbieracze wełny” i „łapacze dusz”, „wiele języków natury, lekcje moralne płynące z baśni, język drzew i glina ziemi”.

Patrząc wstecz na swoje poczucie, że artystka jest „materialnym rzecznikiem” boskości i na swą tęsknotę za odkryciem „równania, które obejmowałoby wszystko”, pisze:
Odrzuciłem swoją religię, nie unikając gorzkiego smutku, ale jednocześnie towarzysząc mu poczucie wyzwolenia. Wybrałem własną ścieżkę, oddałem swój rozwój sztuce i postanowiłem przygotować się na życie artysty, przysięgając, że będę niezłomny bez względu na konsekwencje… Zdawało się, że warkocz umysłu składa się z wielu pasm owiniętych wokół siebie, zawierających wszystko. Cała historia, cała wiedza, czeka na ujawnienie się, gdyby tylko udało się złamać szyfr… Rodzimy się z umysłem, otwarci na wszystko, bez strachu, bez znanych granic, ale z każdą nową zasadą, ograniczenie umysł się dzieli. Uczymy się żyć jak w epoce rozumu, w relacji do świata, do porządku społecznego, równoważąc zgodność pomiędzy wyobraźnią a królestwem respirabilnym.
Kiedy wyobraźnia zostanie uwolniona, rewelacje będą mogły już tylko nadejść. Kiedy przypadkiem natrafia na Oscara Wilde’a Samolubny gigantjest nim oczarowana, tak niepodobna do niczego, co kiedykolwiek czytała, a jednocześnie pełna tego samego „szoku rozpoznania estetycznego”, którego doznała w obrazach Picassa, wierszach Yeatsa i fotografiach w Moda.

Pociąga za tajemniczą złotą nić spajającą te odmienne zaklęcia i nagle ukazuje się cały gobelin twórczego ducha:
Wtedy uderzyło mnie: wszystko było potencjalnym wierszem. Stoiczne modlitwy modliszki, świadome oczy mojego psa, drapanie pióra. Biały wąż poruszył się, a niewidzialne linie buntowniczego garbu zamigotały, a potem zamigotały jak wielobarwna sierść.
Każdy wiersz, niezależnie od formy, naznaczony jest „nagłym promykiem blasku zawierającym wibrację konkretnej chwili” i właśnie tej jasności postanawia poświęcić swoje życie, opuszczając dom, aby zostać artystką, dzieląc drogę z bohaterami i przyjaciółmi oraz bohaterami, którzy stali się przyjaciółmi dzięki tej dośrodkowej sile, która przyciąga wiernych do siebie: Rimbauda i Boba Dylana („obaj poeci wydawali się uwięzieni w statycznej teraźniejszości, dostrzegając wzajemne składanie się i rozkładanie przyszłych wymiarów”), Alicja w Krainie Czarów oraz Allen Ginsberg, Virginia Woolf i Susan Sontag. Ona zastanawia się:
Poczułem się przede wszystkim robotnikiem i uważałem naszą walkę za przywilej. Wszędzie były ściany, pęknięcia utworzyły inne. Pozostało nam tylko kopać z całych sił, przewracać je, usuwać gruz i tworzyć przestrzeń.

Przez te zmagania – okresy utrzymywania się na jajkach i pomarańczach, wypadek, w wyniku którego na wiele miesięcy znalazła się w ortezie na szyi, macierzyństwo małych dzieci – pozostaje wierna swojej wizji, dzierżąc nosy jak maczety, by przedrzeć się przez jeżyny tego, co oczywiste: nie dla norm związanych z płcią w zakresie ubioru i zachowania, nie dla fotografów upierających się nad malowaniem aerografem jej osobliwości, nie dla eleganckiego producenta obiecującego, że zrobi z niej gwiazdę, jeśli pozwoli mu to zrobić „full Command” – „nie” dla zmiany surowego tekstu na rzecz wyrafinowanej grzeczności.
Życie odpowiada powolnym „tak”, promiennym i zbawiennym: jej pierwsza płyta jest tłoczona w tej samej fabryce w New Jersey, gdzie kiedyś odmówiono jej ubiegania się o pracę w fabryce.
Podbudowana świadomością, że obdarowany ma obowiązek dobrze mu służyć, zaczyna postrzegać walkę jako świętą cenę za prawdziwe dzieło: „otworzyć rany poezji”. W uczuciu, które przywodzi na myśl rachunek Kafki co powstrzymuje utalentowanych od życia zgodnie ze swoimi darami, ona pisze:
W końcu musimy działać, uruchomić proces, który zbliży nas do otwartej rany.
Z jej szczególnego życia wyrasta szersze poczucie, że sztuka jest alchemią przemiany rany w cud, poczucie, że bycie artystką oznacza pozostawanie „zafascynowanym małymi rzeczami” – dzikimi różami wspinającymi się po zrujnowanym domu, „niemożliwym błękitem” poranków, tymi samymi gołębiami powracającymi na balkon każdej wiosny – i zawsze ożywianymi „żarącym niepokojem” dążenia do „zmaterializowania nierozerwalnego włókna łączącego nas wszystkich”, nadającego formę do tych „nieprzemyślanych gestów życzliwości”, które są „chlebem aniołów”.

Pod tym wszystkim pulsuje „miłość, niewysłowiony cud” – to delikatna sztuka trzymania się i puszczania, nasz poligon do zaufania czasowi. Ona pisze:
Wszystko musi odejść… Pozbywanie się jest jednym z najtrudniejszych zadań w życiu… Ewoluujemy, słabniemy, uczymy się na naszych przewinieniach, a potem je powtarzamy. Spadamy z powrotem w otchłań, z której staraliśmy się wyjść, i znajdujemy się w kolejnym zakręcie koła. A potem, gdy znajdziemy w sobie siłę, aby to zrobić, rozpoczynamy rozdzierający, ale wspaniały proces odpuszczania.
Ze stron wyłania się poczucie, że sztuka, podobnie jak miłość, jest tajemniczą alchemiczną reakcją pomiędzy czasem, prawdą i zaufaniem – zaufaniem w prawdziwość własnej wizji, zaufaniem w kairos kreatywności w całej linii artystów, zaufaniem w wytrwałość twórczego ducha. Przy takim zaufaniu czas nie staje się rzeką, ale fontanną, wlewającą się we wszystkich kierunkach do kałuży w środku nasłonecznionego placu tego, co możliwe, a my, cząstki mgły złocone na chwilę, zanim spadniemy, aby obmyć srebrne grosze zmarłych, a potem zaczynamy od nowa.
